Frances Ha. Nowy Jork wg Grety Gerwig
Nieprzyzwoicie późno się o tym filmie dowiedziałam. Mimo że powstał w 2012 roku, ja obejrzałam go dopiero kilka dni temu. Choć planowałam już wcześniej, od czasu fantastycznego reżyserskiego debiutu Grety Gerwig – „Lady Bird”. W tym ostatnim filmie Nowego Jorku było niewiele. Za to „Frances Ha” to w mojej ocenie esencja tego miasta.
Frances Ha (2012), reż. Noah Baumbach
Bo dla mnie Nowy Jork to nie tylko drapacze chmur czy maklerzy z Wall Street. To nie milionerzy z Upper East Side czy ubodzy mieszkańcy Bronxu. Dla mnie Nowy Jork to przede wszystkim miasto po prostu fajnych ludzi. Niekoniecznie wyjątkowych czy wybitnie zdolnych, choć tym pewniej w Nowym Jorku łatwiej, ale takich trochę nieudanych, odrobinę pechowych, pięknych urodą nieoczywistą, bardziej śmiesznych niż zabawnych – takich, z którymi mamy ochotę spędzać czas. I właśnie taka jest tytułowa Frances Ha.
Poznajemy ją, gdy właśnie rozstaje się z chłopakiem. W zasadzie trudno powiedzieć, z jakiego powodu. Chwilę wcześniej rozważają zakup kotów i wspólne mieszkanie. Ostatecznie bez krzyków i awantur w czasie tej samej rozmowy dochodzą do wniosku, że tak naprawdę to chyba im się nie układa. I z uśmiechem się rozchodzą – każdy w swoją stronę. Już po tej scenie wiedziałam, że będzie doskonale.
Tytułowa bohaterka to tancerka, na stażu w profesjonalnym zespole. Marzy o angażu na stałe. Chęci ma ogromne, ambicje nieco mniejsze, a talent… nieoczywisty. I cudownie o te swoje marzenia nie walczy. I za tę właśnie niewalkę pokochałam tę postać. Bo to nie tak, że odpuszcza i gnuśnieje czy rozpacza i wścieka na cały świat. Ona powolutku, z uśmiechem na twarzy powoli po nie sięga.
Moja ulubiona scena, absolutnie doskonała w swojej niedoskonałości, to kolacja u znajomych. Nasza bohaterka pasuje do tej grupy tak sobie, trafia tu trochę przez przypadek, czuje się nieswojo, ale mimo wszystko postanawia być. Nie dostosowuje się do innych gości, ale też nie staje do nich w kontrze. Z typowym dla siebie urokiem i serdecznością po prostu z nimi jest. Taka nieidealna, bez sukcesu i planu, za to z uśmiechem i obezwładniającą szczerością.
Ktoś mógłby powiedzieć, że nic specjalnie ciekawego się w tej scenie nie dzieje. A dla mnie dzieje się dużo. I w takim rytmie toczy się cały film. Mogłabym streścić historię Frances Ha w kilku zdaniach i to niekoniecznie wielokrotnie złożonych. Tylko że w tym filmie nie o historię Frances Ha chodzi, ale o nastrój i emocje. Jeśli trafi w jakieś Wasze czułe punkty – pokochacie ją tak jak ja. Jeśli nie – ogromna szansa, że się tym filmem ogromnie znudzicie.
Gwiazda tego filmu jest jedna – Greta Gerwig. Absolutnie doskonała jako Frances Ha, głównie z tego powodu, że Frances Ha to… Greta Gerwig. Jest ona współautorką scenariusza i nie ukrywa, że znalazło się w nim sporo wątków autobiograficznych. Co ciekawe, proces powstawania filmu wcale nie była taki naturalny, jak może się wydawać. Sceny kręcono po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt razy. Jak wspomina w wywiadach sama Gerwig: „Tak naprawdę do każdej ze scen powstała swoista choreografia. Ruchy mogą wydawać się bardzo naturalne, ale były w najmniejszym szczególe zaplanowane. Te kolejne podejścia do scen miały nadać tym wyuczonym ruchom naturalności”.
Przy okazji obsady nie mogę nie wspomnieć o Adamie Driverze, którego ja, znów mocno spóźniona, dopiero odkrywam (fantastyczny w filmie „Czarne bractwo. BlacKkKlansman”). Tu, w roli jednego z przyjaciół i współlokatorów, jest naprawdę świetny.
Z ciekawostek aktorskich: rodziców Frances Ha zagrali… rodzice Grety Gerwing. W scenariuszu ich rola była większa, ostatecznie postanowiono ją jednak zredukować, właśnie ze względu na udział nieprofesjonalnych aktorów. Ukochaną przyjaciółkę Frances Ha zagrała natomiast Mickey Sumner, córka Stinga, którą później mogliśmy zobaczyć także w filmach „Koniec trasy” (2015) czy „Wojna płci” (2017)
Reżyserem filmu jest Noah Baumbach, który także wspólnie z Gretą Gerwig napisał scenariusz. Urodzony na Brooklynie, bardzo lubi filmować nowojorskie historie, a ja to jego spojrzenie na Nowy Jork uwielbiam. Czy to w filmie „Walka żywiołów (2005), czy „Opowieści o rodzinie Meyerowitz” (2017) – Nowy Jork jest nie tyle ikoną nowoczesności i sukcesu, ile raczej miejscem do życia, kojarzonym z ulubionymi delikatesami czy świetnym dinerem. O tych filmach i o takim właśnie Nowym Jorku na pewno jeszcze na blogu napiszę, a teraz zabieram Was do Nowego Jorku Frances Ha.
W filmie nasza bohaterka przeprowadza się kilka razy. Na początku mieszka z przyjaciółką na Brooklynie, przy Prospect Parku. Później na chwilę ląduje na China Town przy Catherine Street. Film kończy scena w mieszkaniu na Washington Hights. A ja opowiem Wam dziś o Tribeca. W tej części Manhattanu nasza bohaterka chciała zamieszkać z przyjaciółką, ale niestety nie było jej na to stać. Za chwilę wyjaśnię dlaczego.
Tribeca
Nowojorczycy to bardzo pragmatyczni ludzie. Planując zabudowę Manhattanu wyznaczyli proste aleje i ulice, które ponumerowali, o czym pisałam na już na blogu (tutaj).
To bardzo ułatwia poruszanie się po tym mieście. Kolejnym uproszczeniem jest nadawanie poszczególnym częściom miasta nazw będących anagramami nazw ulic lub miejsc wyznaczających ich granice. I tak mamy SOHO – South of Houston Street (na południe od ulicy Huston), DUMBO – Down Under the Manhattan Bridge Overpass (pod przejściem na moście manhattańskim) czy Nolita – North of Little Italy (na północ od Little Italy). I tak właśnie powstała nazwa Tribeca – Triangle Below Canal Street (trójkątny obszar poniżej Canal Street), którą oficjalnie zarejestrowano w latach 70. Początkowo okolica była nazywana Butter and Eggs District – dzielnica masła i jajek, a to dlatego, że w XIX wieku część transportu wodnego przeniosła się z East River na rzekę Houston, w okolicy powstało więc mnóstwo magazynów oraz firm, przede wszystkim handlujących nabiałem.
Tribeca w XIX i XX wieku to przede wszystkim magazyny i budynki przemysłowe. Większość z nich istnieje do dziś, choć spełnia już zupełnie inne role. Dawne industrialne zabudowania to teraz najczęściej piekielnie drogie lofty, biura lub restauracje. Ale o tym za chwilę.
Teraz cofnijmy się jeszcze na chwilę do lat 70., gdy Tribeca podobnie jak znaczna część południowego Manhattanu, była w fatalnej kondycji. W latach 80. znajdowały się tu głównie opuszczone magazyny i sporo bardzo zniszczonych loftów, zamieszkiwanych głównie przez artystów. Ale nie kto inny jak sam Robert De Niro bardzo wierzył w tę okolicę i na początku lat 90. wspólnie z producentką Jane Rosenthal w nią zainwestowali i zaczęli ją rewitalizować. I to w najlepiej znany sobie sposób – za pomocą filmu! Zostali współproducentami miniserialu (powstało tylko 7 odcinków) „Tribeca”. Fabułę utkano w nim wokół dwóch bohaterów, lokalnych mieszkańców: Philipa Bosco, właściciela kawiarni, oraz Joe Mortona, dzielnicowego. Niestety serial nie jest dostępny na żadnej znanej mi platformie streamingowej, nie wydano go także na DVD. Za to na YouTube dostępnych jest kilka odcinków, dość marnej jakości, myślę jednak, że warto obejrzeć choćby fragment, by zobaczyć, jak bardzo okolica w ciągu ostatnich 25 lat się zmieniła. W filmie gościnnie wystąpiło wielu dobrych aktorów, a Laurence Fishburne, za swój występ, otrzymał nagrodę Emmy.
Niespełna 10 lat później De Niro zainicjował kolejny niezwykle istotny dla rozwoju tego miejsca projekt – Tribeca Film Festival. Jak sam opowiada w książce „Mój Nowy Jork” Alessandry Mattanzy: „(…) wraz z Jane chcieliśmy przyłożyć się do odnowienia dolnego Manhattanu w sąsiedztwie zniszczonych wież World Trade Center. Corocznie w ostatnim dniu festiwalu urządzamy w Tribece uliczny jarmark, który obecnie jest już tradycją. Bardzo jesteśmy z tego dumni, gdyż jest świętowaniem poczucia naszej wspólnoty”. Dziś to jeden z bardziej liczących się festiwali kina niezależnego, wiec jeśli wybieracie się do Nowego Jorku na majówkę, koniecznie zajrzyjcie na stronę https://www.tribecafilm.com/festival. Może uda Wam się złapać jakieś wejściówki lub przynajmniej wybrać się na ten okołofestiwalowy jarmark.
Dziś trudno uwierzyć, że Tribeca była tak niepopularnym, niebezpiecznym i zniszczonym miejscem. Wyremontowano ulice, magazyny zmieniono na biura lub apartamentowce. Obecnie to jedna z najdroższych okolic nie tylko w samym Nowym Jorku, ale w całych Stanach! Magazyn „Forbes” w 2015 roku umieścił ją w pierwszej piątce swojego rankingu na najdroższy adres. Średnia cena transakcji nieruchomości w 2018 roku wyniosła w tej okolicy ponad 3 mln USD. A znaczna część tych piekielnie drogich nieruchomości to zrewitalizowane stare magazyny i budynki pofabryczne. I tak na przykład dawna siedziba New York Mercantile Exchange, czyli nowojorskiej giełdy spożywczej (6 Harrison Street), wybudowana w 1886 roku, to dziś bardzo ekskluzywny apartamentowiec.
Można zamieszkać w jeszcze ciekawszym miejscu. Powstały w 1893 roku przy Staple Street budynek należał do New York Hospital i służył jako izba przyjęć. Kilkanaście lat później po drugiej stronie ulicy powstał drugi budynek, w którym na 3 piętrze zaprojektowano szpitalną pralnię. Żeby ułatwić pracownikom życie, budynki połączono specjalnym mostkiem. Dziś jak się domyślacie szpitala już od dawna w tym miejscu nie ma, powstał za to ekskluzywny loft. I można go kupić! 760 metrów kwadratowych w samym sercu Tribeci – w zasadzie w promocji, bo sprzedający obniżyli cenę z 50 do 35 mln dolarów.
Ale dzisiejsza Tribeca to nie tylko historyczne zabudowania. Od kilku lat pojawiają się tam nowe, nie zawsze wzbudzające entuzjazm mieszkańców inwestycje. Pierwszą jest wybudowany w 2016 jeden z najwyższych budynków apartamentowych w Nowym Jorku (82 piętra) – 30 Park Place. Ten doskonale wpisujący się w architekturę miasta drapacz chmur, utrzymany w popularnym w latach 20. XX wieku stylu art deco, został zaprojektowany przez słynnego architekta Roberta A. M. Sterna. I mimo że jest znacznie wyższy od tradycyjnej zabudowy, świetnie się na tle Tribeci prezentuje. Niezwykle piękne lobby tego budynku musi nam się kojarzyć z Wielkim Gatsbym.
Z kolei inny budynek – 56 Leonard St. – ma już znacznie mniej entuzjastów. Został zaprojektowany w kontrze do zabudowań wokół. Charakteryzujące Tribeckę niskie budynki z cegły i stali sąsiadują teraz z niezwykle wysokim szklanym apartamentowcem, który nowojorczycy określaną mianem Jenga. Na poniższym zdjęciu doskonale widać dlaczego.
Plan zagospodarowania przestrzeni ma dość restrykcyjne ograniczenia dotyczące wysokości planowanych w tej okolicy budynków, ale dla Jengi zrobiono wyjątek. W dobrej sprawie. Teren, na którym powstała, należał do istniejącej od 1891 roku Nowojorskiej Szkoły Prawa (New York Law School). Na początku XXI wieku znalazła się ona w tarapatach finansowych, a sprzedaż tego gruntu umożliwiła jej dalszy rozwój.
Niezwykła elewacja budynku to nie tyle element dekoracyjny, a zamierzony przez architekta plan, by każdy znajdujący się w budynku apartament był nieco inny. Inwestor broni swojego dzieła – wskazuje, że każdy, kto ma odwagę realizować śmiałe i nieoczywiste pomysły, musi się liczyć z krytyką, ale tylko w ten sposób ma szansę na tworzenie dzieł wyjątkowych. I wiecie co – ma rację. Widok Jengi początkowo mnie zaskoczył i chwilę uwierał, ale już chwilę później doszłam do wniosku, że właśnie na takich odważnych wizjonerach zbudowano potęgę Nowego Jorku i za to ten Nowy Jork kocham.
Muszę jeszcze koniecznie opowiedzieć o jednym miejscu, którego żaden miłośnik kina nie powinien pominąć. Znajdujący się przy North Moore Street budynek to najpewniej najbardziej rozpoznawalna remiza strażacka na świecie. Wszystko za sprawą ekipy „Ghostbusters”. Co ważne, działa do dziś, mimo że w 2011 roku, w związku z cięciem wydatków budżetowych, miała zostać zamknięta. Jednak protesty mieszkańców, których wsparł m.in. burmistrz Bill de Blasio, sprawiły, że udało się uratować tę jednostkę. Ogromnego wsparcia protestującym udzielił także świetny aktor Steve Buscemi, który sam w latach 80. był strażakiem!
W 2018 roku zakończył się remont budynku i dziś wygląda naprawdę pięknie.
Mam nadzieję, że ten miniprzewodnik zachęcił Was, by przy okazji wizyty w Nowym Jorku zgubić się w wyjątkowych uliczkach Tribeci.