Sidney Lumet. Nowojorczyk i jeden z największych reżyserów XX wieku

Od początku planowałam cykl o największych nowojorskich reżyserach. Minęło blisko półtora roku i w końcu jest. Ale od samego początku wiedziałam, że zacznę od mojego ulubionego Sidneya Lumeta. Z bardzo wielu względów. Po pierwsze, to niedoceniony, a przecież wielki reżyser, uhonorowany jedynie jedną statuetką Oskara. Po drugie, to w mojej ocenie najbardziej nowojorski reżyser, co pewnie zdziwi wszystkich wielbicieli Allena i Scorsese. Po trzecie, to niewątpliwie jeden z najbardziej pracowitych twórców – serwis internetowy IMDB wskazuje aż 74 produkcje kinowe i telewizyjne, których Sidney Lumet był reżyserem. Z tego ostatniego powodu próba oceny całej twórczości będzie szczególnie karkołomna, ale zaryzykuję. Zapraszam na krótką podróż przez długie i bardzo owocne życie Sidneya Lumeta.

Sidney Lumet, źródło: ptsnob.com

Teatralne dzieciństwo na Lower East Side

Sidney Lumet urodził się 9 kwietnia 1924 roku w Filadelfii, ale jak sam mówił „wydostał się stamtąd w ciągu roku”. Dzieciństwo spędził już na nowojorskim Lower East Side, gdzie mieszkał wraz z rodzicami. Jego tata, Baruch Lumet, był imigrantem polskim żydowskiego pochodzenia, urodzonym w Warszawie. Do Nowego Jorku przybył w 1923 wraz z żoną Eugenią. Oboje byli aktorami teatru Yiddish i to tak naprawdę zadecydowało o dalszym życiu Sidneya Lumeta. Tata współtworzył w tym czasie radiową operę mydlaną, opowiadającą o życiu nowojorskich   Żydów. To w tym słuchowisku, w towarzystwie mamy i taty debiutował kilkuletni wówczas Sidney, za co wspólnie inkasowali 35 dolarów tygodniowo. To pozwoliło im wiązać koniec z końcem w czasie Wielkiego Amerykańskiego Kryzysu, który rozpoczął się po wielkim giełdowym krachu w 1929 roku.  Ponieważ program był wielkim radiowym hitem, ojciec postanowił przenieść go na scenę. Jak wielu innych producentów wynajmował na kilka tygodni teatr i wystawiał na scenie te swoje radiowe historie.

Jak wspomina sam reżyser w dokumencie „By Sidney Lumet”: „W tamtych czasach na Lower East Side działało 12 teatrów, a sezon trwał 40 tygodni. To były ogromne teatry z widownią nawet do 1800 osób, a ja miałem szczęście w nich grać. To było fantastyczne życie, być częścią tego wyjątkowego świata”.

Niestety kryzys dotarł także tu, Teatr Żydowski się kończył, więc Baruch Lumet, jako zdolny aktor, postanowił poszukać szczęścia na Broadwayu, niestety nieskutecznie. Na szczęście trafił tam razem z synem, który okazał się znacznie większą gwiazdą. Był nawet uważany za jednego z dwóch najlepszych dziecięcych aktorów na Broadwayu. Ciągle więc pracował. W sumie zagrał w 14 broadwayowskich sztukach, a w międzyczasie nadal występował w radiu. Ten etos pracy nie opuścił go nigdy, później w dorosłym już życiu nadal niebywale dużo tworzył. Ale jak sam podkreślał zawsze uwielbiał to co robił, więc nie do końca traktował to jako pracę.

Sidney Lumet, kadr z filmu „…One third of the Nation…” (1939), źródło IMDB.com

Zanim jednak trafił do telewizji, a chwilę później do filmu, wybuchła II wojna światowa. Gdy tylko osiągnął pełnoletność, przerwał studia na nowojorskiej Columbii i po oficjalnym przystąpieniu USA do wojny zaciągnął się do armii i trafił na front do Indii i Birmy. Po zakończeniu wojny wrócił do Nowego Jorku, choć nie do końca na scenę.

Dołączył do słynnego założonego przez Elię Kazana „Actors Studio”, któremu przez wiele lat szefował Lee Strasberg. Nie do końca jednak zgadzał się wizją, że jedyną techniką aktorską jest oparta na realizmie metoda Stanisławskiego. Kazan był bardzo wymagający wobec swoich aktorów, fizycznie zmuszał ich do wielokrotnych powtórzeń. A Sidney Lumet miał do aktorów niezwykły szacunek i docierał do nich za pomocą empatii. Poza tym głęboko wierzył, że konieczna jest znajomość wszystkich znanych technik aktorskich. „Jak zrobić Oskara Wilda czy komedie Szekspira – bo przecież nie realistycznie” – mówił. Próbował swoje podejście do aktorstwa przemycić w „Actors Studio”, ale nieskutecznie. Odszedł więc i zorganizował własne warsztaty aktorskie. Miał słuchaczy, ale nie miał reżysera do ćwiczeń aktorskich. Aktorzy uznali, że najlepiej będzie, jeśli sam Lumet zostanie warsztatowym reżyserem. I to był dokładnie ten moment, w którym wybrał, w mojej ocenie słusznie, drogę filmową – nie aktorską, a reżyserską.

Telewizyjne doświadczenia

Prowadzone przez Lumeta studio aktorskie nie przynosiło dużych zysków, szukał on więc innych źródeł zarobkowania. Zaprzyjaźniony producent ze stacji CBS zaproponował mu posadę reżysera w raczkującej wówczas telewizji. A Lumet chętnie z tej propozycji skorzystał i tak na początku lat 50. trafił do telewizji. Tu także, jak wszędzie do tej pory, nieprzyzwoicie dużo pracował. Reżyserował nawet do 70 programów telewizyjnych rocznie. Z tego doświadczenia wyniósł w mojej ocenie dwa najważniejsze i najbardziej charakterystyczne atrybuty swojej pracy: niesłychaną efektywność, wydajność i dyscyplinę pracy, a także, a może przede wszystkim – doskonałe prowadzenie aktorów. Praca przy produkcji takiej liczby programów oznaczała współpracę z blisko pół tysiącem aktorów rocznie. Być może dzięki temu, że sam zaczynał jako aktor, a może ze względu na niezwykłą intuicję i wrażliwość, poprowadził swoich aktorów do niezliczonej ilości nagród, a oni uwielbiali pracę z Lumetem, ale o tym za chwilę.

Wymarzony debiut filmowy

Jak sam przyznawał w wywiadach, wcale nie myślał o robieniu filmów. Miał pracę w telewizji, którą bardzo lubił, i nie bardzo miał czas, żeby szukać innych doświadczeń. W tym wypadku znów trochę zadziałał przypadek.  Podczas pracy nad jednym z odcinków „Danger” poznał scenarzystę

Reginalda Rose’a. Ten z kolei dla telewizji NBC napisał scenariusz do telewizyjnego przedstawienia teatralnego „12 gniewnych ludzi”. Sztuka okazało się na tyle dużym sukcesem, że autor otrzymał propozycję napisania na tej podstawie scenariusza filmu fabularnego. I on właśnie chciał, by to Lumet został reżyserem filmu. Potrzebna była jeszcze zgoda producenta, wybitnego aktora Henry’ego Fondy, który był pomysłodawcą przeniesienia filmu na duży ekran, a który nie mogąc znaleźć producenta, wziął na siebie tę niewdzięczną rolę. Okazało się, że Fonda znał Lumeta z widzenia i ze słyszenia, gdyż dwójka aktorów ze studia aktorskiego Lumeta występowała z nim na Broadwayu. Henry Fonda dał zielone światło i w ten prosty sposób Lumet otrzymał szansę, którą wykorzystał znakomicie.

Lubię filmy bez fajerwerków, gdzie wszystkie emocje udaje się przekazać za pomocą podstawowych filmowych narzędzi: dobrego dialogu, uważnej kamery i doskonałego aktorstwa. „12 gniewnych ludzi” jest dowodem na to, że można. Mimo że od lat powstawały już filmy w kolorze, ten jest czarno-biały. Cała akcja, z wyjątkiem 3 minut, rozgrywa się w jednym pomieszczeniu. Wszystko oprawione bardzo oszczędną muzyka. A i tak film ogląda się z zapartym tchem.

Kadr z filmu „Dwunastu gniewnych Ludzi” (1957)

Sidneya Lumeta kocham za to, jak precyzyjnie i systemowo podchodzi do reżyserii. I tak było od samego początku. Jak sam wspomina w świetnej książce „Making Movies” / „Praca nad filmem” zawsze zaczyna od odpowiedzi na pytanie, o czym jest dany film. Następnie, zanim zacznie kręcić, pracuje z aktorami nad scenariuszem. Przeprowadza wielogodzinne próby, by każdy z nich dokładnie poznał swoją postać i zrozumiał jej intencje. Tę technikę wyniósł z teatru i stosował ją także jako producent programów telewizyjnych.

Przy „12 gniewnych ludziach” całodzienne próby scenariuszowe trwały dwa tygodnie. W efekcie aktorzy mieli szansę zrozumieć postaci, a także poczuć atmosferę obrad ławników, którzy przez wiele godzin odcięci od świata decydują o życiu oskarżonego. Po zakończeniu prób ekipa była na tyle przygotowana, że zdjęcia udało się ukończyć w ciągu 19 dni!

Ale mimo że dziś oceniany jest jako jeden z najważniejszych filmów wszechczasów, nie odniósł jednak dużego komercyjnego sukcesu. W dniu premiery, w słynnym nowojorskim Capitol Theater, który mógł pomieścić nawet 4000 widzów, udało się zapełnić jedynie kilka pierwszych rzędów. Większą popularność przyniosły filmowi emisje w telewizji. Za to krytykom i ludziom związanym z branżą filmową podobał się bardzo. Otrzymał 3 najważniejsze nominacje do Oskarów: dla najlepszego filmu, za reżyserię oraz za scenariusz adaptowany. I niestety wszystkie trzy statuetki przegrał z obrazem „Most na rzece Kwai” – filmem świetnym, ale nieporównanie mniej ważnym dla kinematografii światowej. Na szczęście dzieło Lumeta doceniło jury festiwalu w Berlinie i przyznało mu nagrodę główną. W taki oto spektakularny sposób zaczęła się niezwykła, trwająca 50 lat, przygoda Lumeta z filmem fabularnym.

Kino nieautorskie, filmy niegatunkowe, w duchu amerykańskiej nowej fali

Długo zastanawiałam się, czy da się Lumeta jakoś skategoryzować, i doszłam do wniosku, że nie.

Mimo że żył i tworzył w tych samych czasach co François Truffaut, zupełnie inaczej podchodził do kwestii kina autorskiego. Ten pierwszy uważał, że im większą osobowością jest reżyser, tym bardziej widać to w filmie. I takie filmy tworzył. Lumet natomiast twierdził, że największym osiągnieciem jest, gdy reżysera w filmie nie widać. Był ogromnym przeciwnikiem kina autorskiego. To historia, którą film opowiada, jest najważniejsza i styl reżyserii powinien być do niej dostoswany.

Lumet na pewno nie mógł się także zdecydować na jeden gatunek filmowy. Najbardziej lubił dramaty („Lombardzista”, „Daniel”), ale reżyserował też komedie („Garbo mówi”), adaptacje sztuk teatralnych („Widok z mostu”), świetne thrillery („Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz”), klasyczne kryminały („Morderstwo w Orient Expresie), filmy gangsterskie („Uznajcie mnie za winnego”), dramaty sądowe („Werdykt” i oczywiście „Dwunastu gniewnych ludzi”), a nawet musical fantasy, na dodatek w wersji afroamerykańskiej („Czarnoksiężnik z krainy Oz”). I jeszcze „Sieć”, do którego to filmu pasować będą takie gatunkowe etykiety jak: dramat, parodia, satyra, melodramat, a nawet thriller.

Ale najbardziej lubił prawdziwe historie, z których tworzył obrazy niezwykle realistyczne, i to właśnie one zyskały największe uznanie widzów i krytyków. „Serpico”, „Pieskie popołudnie” czy „Książe Wielkiego Miasta” to oparte na faktach, opowiedziane z niebywałą wrażliwością historie, które nawet dziś, po 40 latach od ich powstania, ogląda się doskonale. A to chyba najlepiej oddaje ducha epoki nowofalowej w wydaniu amerykańskim, do którego teoretycy filmu zaliczają takie filmy jak „Bonnie i Clyde”, „Absolwent”, „Easy Rider” czy „Taksówkarz”. Jedna rzecz, z którą ja nie potrafię się zgodzić, to oficjalna nazwa tego nurtu „New Hollywood”, bo Lumet Hollywood bardzo nie lubił i gdy tylko mógł kręcił w Nowym Jorku, i nie w studiach filmowych tylko na ulicach.

Na pewno prawie wszystkie jego filmy łączy jeszcze jedna cecha – niejednoznaczny bohater, ale o tym za chwilę.

Historie, które uwierają – czyli o tym co w filmie interesowało Lumeta najbardziej

Lumet wspomina, że mimo iż dorastał w czasie wielkiego kryzysu, nie bardzo zdawał sobie sprawę z trudności. jakie go otaczały. Swoje dzieciństwo, choć obiektywnie bardzo trudne i biedne, pamięta jako czas szczęśliwy i pełen radosnej zabawy.  „Nie wiesz, że jesteś brudny i biedny, gdy wszyscy wokół ciebie mają tak samo”. Z tych niełatwych czasów wyniósł jednak niezwykle istotne spostrzeżenie, które przewijać się będzie w całej jego twórczości. Gdy jesteś biedny i głodny, nie bardzo przejmujesz się tym, czy postępujesz uczciwie, a moralność jest luksusem. „First feed the face, then tell me right from wrong / najpierw musisz zaspokoić głód, a dopiero potem jesteś w stanie odróżnić dobro od zła”. Myślę, że to właśnie zdanie doskonale tłumaczy, skąd u Lumeta takie zrozumienie i akceptacja dla jego niedoskonałych bohaterów. Co ważne, w swoich filmach unikał jednoznacznych moralizatorskich przekazów. Wierzył, że tylko gdy widzowie uwierzą w historię i będą się identyfikować z często błądzącymi bohaterami, będą potrafili wyciągnąć dla siebie moralną lekcję. Wybierał więc na bohaterów swoich filmów pełnych wad samotników, którzy buntują się przeciw układom czy instytucjom, choć sami nie są bez winy.  Uwielbiał buntowników, bo nie akceptują, że świat musi wyglądać tak, jak wygląda, i sprzeciwiają się obowiązującemu status quo. Taka postawa jest podstawą ludzkiego postępu, a także – a może przede wszystkim – dramatyzmu, który Lumet uwielbiał. I tacy właśnie byli bohaterowie jego filmów: Sunny z „Pieskiego popołudnia”, Serpico, Książę Wielkiego Miasta czyli Danny czy Frank z filmu „Werdykt”.

Oskarowa ruletka

Nie miał Lumet szczęścia w oskarowych rozdaniach. Nominacji miał sporo, ale zawsze trafiał na bardzo mocną konkurencję. Pierwsze nominacje (za film, reżyserię i scenariusz) otrzymał za swój debiutancki film „12 gniewnych ludzi”, ale jak wspomniałam wcześniej, we wszystkich kategoriach przegrał z filmem „Most na rzece Kwai”. W 1976 otrzymał nominację za „Pieskie popołudnie”, ale statuetkę odebrał Miloš Forman za „Lot nad kukułczym gniazdem”. Rok później stawka była jeszcze mocniejsza. W kategorii najlepszy film konkurowały tak wielkie tytuły jak „Sieć” Lumeta, „Wszyscy ludzie prezydenta” Pakuli, czy „Taksówkarz” Scorsese. A Oskara za najlepszy film otrzymał… „Rocky”.

Kolejna nominacja w 1982 roku, w nietypowej dla siebie kategorii Najlepszy scenariusz adaptowany –za „Księcia Wielkiego Miasta”. Niestety Lumet znów wrócił do Nowego Jorku bez statuetki. Rok później miał szansę otrzymać Oskara za reżyserię filmu „Werdykt”, ale przegrał z Richardem Attenborough. Ostatecznie Akademia zlitowała się nad Lumetem i w 2005 roku otrzymał on chyba najmniej lubianego przez twórców Oskara za całokształt twórczości. Jak sam przyznał w czasie ceremonii o Oskarze fantazjował od pierwszego swojego filmu. Warto posłuchać, jak pięknie o Lumecie mówił Al Pacino, i jak pięknie Lumet za tę statuetkę dziękuje.

Mimo że sam w Oskarowej ruletce nie miał szczęścia, był autorem sukcesu kilku współpracujących z nim aktorów. Statuetki otrzymali Rod Steiger za film „Lombardzista” (1964) oraz Peter Finch, Faye Dunaway i Beatrice Straight za „Sieć” (1977).

Nowy Jork oczami Lumeta 

A teraz pora na mój ulubiony wątek w twórczości Lumeta – Nowy Jork. Uwielbiał to miasto i nie wyobrażał sobie życia nigdzie indziej. Co więcej, nawet jego ciało nie bardzo radziło sobie poza tą wyjątkową metropolią, bo jak sam wspomina, gdy tylko wyjeżdżał z miasta miał… krwotoki z nosa!

Sam siebie nazywał nowojorskim szczurem, bo uwielbiał miejską, na swój sposób zamkniętą przestrzeń. Nawet w ogromnym Nowym Jorku obszar jest do ogarnięcia.  Nie wyobrażał sobie kręcenia westernów, bo plenery choć piękne, nigdy nie będą miały w sobie nawet w połowie takiego dramatyzmu jak ludzka twarz.  Ta ostatnia zmienia się w każdej sekundzie, a krajobraz prawie wcale. Wspominał, że uwielbia to miejskie, ograniczone pole widzenia, spowodowane najpewniej tym, że dorastał w bardzo małych przestrzeniach, malutkich pokojach niewielkich mieszkań.

Zdaniem Lumeta Nowy Jork jest miastem, które doskonale nadaje się do pokazania dowolnego nastroju czy sytuacji dramatycznej. Dodatkowo znał to miasto jak własna kieszeń – każdą dzielnicę, most, ulicę, zakręt czy diner. I tę znajomość doskonale wykorzystywał w swoich filmach. Zapraszam więc na subiektywny i niestety bardzo okrojony przewodnik po filmowym Nowym Jorku Sidneya Lumeta. Przedstawię 5 niekoniecznie najlepszych czy najbardziej znanych tytułów, ale tych, które najlepiej oddają ducha tej niezwykłej metropol

Pieskie popołudnie / Dog Day Afternoon (1975)

 Gorące popołudnie 22 sierpnia 1972 roku. Na brooklyński oddział Chase Manhattan Bank napada trzech amatorów. Jak bardzo amatorów – przekonujemy się już w pierwszych minutach filmu, gdy jeden z nich panikuje i ucieka. Jak można się spodziewać, wielkiego sukcesu nie ma i zamiast szybkiej kasy mamy 14 godzinne piekło. I dla tych co napadli, i dla tych co zostali napadnięci. Głównym bohaterem tych wydarzeń jest John Wojtowicz, syn polskich imigrantów, który próbuje zdobyć pieniądze na operację zmiany płci swojego partnera. A w zasadzie formalnie – żony. Brzmi niewiarygodnie, a jednak wydarzyło się naprawdę. Niby doskonały materiał na scenariusz filmowy, ale jak utrzymać dramatyzm i uwagę widza, skoro wszyscy tę historię znają? Lumetowi się udało. Bo pokazał nie tyle kryminalną kronikę, co portret zranionego człowieka. Nowego Jorku w filmie za dużo nie widać, ale jest to obraz na wskroś nowojorski i doskonale oddaje atmosferę dusznego, letniego, „pieskiego” popołudnia. Początek filmu to kręcone kamerą z ręki sceny codziennego życia nowojorskiego Brooklynu, a cały film zamiast w studio filmowym nagrany został na nowojorskich ulicach. Lumet nalazł opuszczone magazyny znajdujące się bezpośrednio przy niewielkiej brooklyńskiej uliczce i w nich odtworzył scenerię prawdziwych wydarzeń.

Serpico (1973)

Frank Serpico – jeden z niewielu uczciwych policjantów w szeregach NYPD na początku lat 70. Próbował walczyć z korupcją, ale ponieważ brali wszyscy – we wszystkich wydziałach na wszystkich szczeblach – było mu piekielnie trudno. Wszędzie, gdzie trafiał – drogówka, obyczajówka czy wydział narkotyków – od samego początku robił sobie wrogów. Bo nie brał… Film przedstawia prawdziwe wydarzenia i to zdeterminowało wiele decyzji Lumeta dotyczących jego realizacji. Aby uwiarygodnić historię, reżyser zaangażował do filmu przede wszystkim debiutantów. Co prawda Al Pacino rok wcześniej miał wielką rolę w wielkim filmie („Ojciec Chrzestny”), ale była to jednak rola drugoplanowa, a sam Pacino nie był jeszcze wówczas znanym aktorem.

Jednak najistotniejszą rolę w filmie odgrywa Nowy Jork. Lumet dokładnie wiedział, gdzie znaleźć dobre plenery, a potrzebował ich sporo. Serpico pracował dla różnych wydziałów policji, w różnych miejscach Nowego Jorku, więc i film był kręcony w bardzo wielu, bo ponad 100 lokalizacjach! Co prawda nie znajdziemy w nim wielu ikonicznych widoków, za to zobaczymy mnóstwo zwykłych nowojorskich ulic. I poczujemy wyjątkową atmosferę Nowego Jorku z początku lat 70. Było to wówczas centrum amerykańskich protestów w obronie praw obywatelskich i przeciw wojnie w Wietnamie. Tu także zaczynały działać ruchy feministyczne i gejowskie. Były manifestacje, często zamieszki, ale wszystko w ważnych dla ludzi sprawach. Świetnie pokazuje to sam bohater, który zupełnie nie przystaje do wizerunku policjanta. To kolorowy ptak, kochający wolność, szanujący kobiety, walczący o słabszych, nawet kosztem własnego szczęścia.

Plakat z filmu „Serpico” (1973)
Sieć / Network (1976)

Ależ ten film musiał zaskakiwać w latach 70! Niezwykły scenariusz Paddy’ego Chayefsky’ego opowiada o kulisach pracy stacji telewizyjnej. Ta wówczas najpewniej satyra na temat telewizji dziś już zupełnie nie śmieszy. I bynajmniej nie dlatego, że się zdezaktualizowała. Wręcz przeciwnie – okazała się zatrważająco prorocza. To historia zmęczonego, zagrożonego zwolnieniem prezentera telewizyjnego, który zapowiada, że podczas kolejnego, ostatniego spotkania z widzami popełni samobójstwo. Na wizji. I nagle okazało się, że słupki oglądalności szybują w górę, a stacja, która jeszcze chwilę temu przechodziła poważny kryzys, nagle staje się niezwykle popularna. Nieco zdziwione kierownictwo stacji bez skrupułów wykorzystuje załamanie głównego bohatera. A gdzie w tym wszystkim Nowy Jork? Od samego początku była to światowa stolica telewizji. Do dziś tu swoją siedzibę mają największe korporacje medialne: ABC, NBC, CBS, Fox News czy MTV. Stąd także nadawanych jest mnóstwo telewizyjnych show – w samych latach 70. było ich prawie 30, w tym nadawany do dziś Saturday Night Live. Lata 70. to też okres ogromnych zmian w telewizji – rodzi się opera mydlana i reality TV. Twórcom „Sieci” udało się doskonale ten zmieniający się świat sportretować i, jak się okazuje po latach, z niebywałą precyzją przewidzieć, co się wydarzy w przyszłości. Co ciekawe, Lumet uważał, że „Sieć” nie jest bynajmniej filmem o telewizji, ale o Ameryce. Wg niego nie ma na świecie państw czy miast, są za to rządzące wszystkim ogromne korporacje, korumpujące amerykańskiego ducha. I trudno się z nim nie zgodzić, a ta metafora jest dziś chyba nawet bardziej aktualne niż wtedy.

Daniel (1983)

To mało znany i niedoceniony film Lumeta, a w ocenie samego reżysera jeden z najlepszych i najważniejszych, jakie kiedykolwiek zrobił. Ważny, bo daje świadectwo niełatwych dla Ameryki czasów i opowiada historię, która wstrząsnęła nie tylko Nowym Jorkiem. To opowieść o Danielu, którego rodzice w latach 50. zostali skazani na karę śmierci, za wówczas jedynie domniemane szpiegostwo na rzecz ZSRR. Scenariusz powstał na podstawie świetnej książki L. E. Doctorowa „Księga Daniela”, która z kolei luźno nawiązuje do prawdziwych wydarzeń z początku lat 50. Ethel i Julius Rosenberg, amerykańskie małżeństwo, związane z Partią Komunistyczną USA, zostało oskarżone, osądzone i skazane na śmierć za szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego i przekazywanie radzieckim agentom tajemnic dotyczących broni jądrowej. Dziś istnieją dowody na ich winę, ale gdy w 1953 wykonywano karę śmierci, dowody były jedynie poszlakowe. Historia ta mocno wstrząsnęła Lumetem, który jak wielu wówczas artystów miał poglądy lewicowe, szczególnie w aspekcie społecznym. I jak wielu był posądzony o przynależność do partii komunistycznej i przesłuchiwany. Co ciekawe, nie same dramatyczne wydarzenia są w filmie najważniejsze, stanowią jedynie tło dla opowieści o dorosłych już dzieciach skazanych i o tym, jaką cenę musieli oni zapłacić za wybory i decyzje rodziców.

Czarnoksiężnik / The Wiz (1978)

To niewątpliwie najbardziej zaskakujący i najsłabszy w całej stawce film, ale świetnie pokazujący jak bardzo Lumet był z Nowym Jorkiem związany. Film to luźna adaptacja słynnej klasycznej powieści fantasy dla dzieci.  Tym razem baśń o czarnoksiężniku toczy się współcześnie, w mieście, w Nowym Jorku właśnie, jej bohaterką jest czarnoskóra młoda nauczycielka, a wspaniały Szmaragdowy Gród to według Lumeta…. World Trade Center!

Otwarte kilka lat wcześniej centrum biznesowe było początkowo mocno krytykowane. Na początku za lokalizację – budowa wymusiła wyburzenie wielu budynków, co wiązało się ze zniszczeniem wielu lokalnych biznesów i przesiedleniem ponad 100 rodzin. Po zakończeniu budowy – za prostotę i mało wyrafinowaną konstrukcją. Ale Lumet pokochał to miejsce i tu, mimo ogromnych organizacyjnych trudności, nakręcił jedną z najbardziej kluczowych scen. Od miasta dostał jedynie 4 doby na zdjęcia. Zdążył, choć nie było łatwo. Warto obejrzeć ten film choćby ze względu na tę scen. A poza tym w obsadzie zobaczymy i usłyszymy między innymi Dianę Ross i Michaela Jacksona.

Niewątpliwie była to jedna z mniej obiektywnych opowieści na temat Sidneya Lumeta, ale też nie starałam się stworzyć bezstronnego, niezaangażowanego życiorysu. Uwielbiam tego artystę za jego szacunek do ludzi, niezwykle uporządkowany styl pracy i oczywiście za naprawdę dobre filmy. Ogromnie się cieszę, że stworzył ich aż tyle, bo mam jeszcze sporo do odkrycia i jestem jakoś dziwnie spokojna, że się nie zawiodę. Bo lubię Lumeta nie tylko za jego zawodowe dokonania, ale przede wszystkim za to, jakim był człowiekiem.

Do poczytania:

Making Movies (1996), Sidney Lumet

Sidney Lumet: Interviews (2005), Joanna E. Rapf

Do pooglądania:

https://interviews.televisionacademy.com/interviews/sidney-lumet

http://www.pbs.org/wnet/americanmasters/sidney-lumet-film/7559/