Jazz na Lenox Avenue, Harlem
Gościnnie dla NY do mnie MOVIE Ania Kapuścińska.
„Podobnie jak miliony wcześniejszych przybyszów, z walącym sercem, ledwo mogąc ustać, patrzyli przez okno ciekawi Miasta, które tańczyło wraz z nimi, jakby chciało im pokazać, że kocha ich od pierwszego wejrzenia. I podobnie jak miliony innych przybyszów (…) nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie wysiądą i odwzajemnią to cudowne uczucie”.
Ależ ta Toni Morrison opisuje Nowy Jork! Miasto się śmieje, płacze, straszy, dodaje otuchy, odrzuca, przytula, krzyczy, oddaje się zadumie… Nęci zapachem i kusi. I tańczy. W rytm jazzu, oczywiście. Bo jazz to muzyka ulicy. I jazzem przesiąknięta jest ta książka. No cóż, tytuł zobowiązuje.
Zacznijmy jednak od początku.
Jazz – Toni Morrison
Sympatyczny i miły obwoźny sprzedawca kosmetyków Joe Nic urządza schadzki z młodziutką kochanką Dorcas tuż pod nosem swojej szalonej żony Violet, fryzjerki, w pokoju podnajętym od sąsiadki z tego samego budynku. Czuje, że to miłość na wieki i… morduje swoją kochankę. A w czasie pogrzebu zdradzona żona rzuca się z nożem na zwłoki zabitej konkurentki do mężowskiego serca.
Ta żywcem wzięta z melodramatu opowieść o miłości, zdradzie, zbrodni i szaleństwie tylko z pozoru jest banalna. Jakie Joe miał motywy? Co się właściwie stało, przed, w trakcie i po? Pytań jest mnóstwo, a odpowiedzi… jeszcze więcej – zależy, kogo autorka dopuszcza do głosu, ile komu pozwala powiedzieć i w jaki sposób… Komu wierzyć?
Okazuje się, że wymyślona przez Morrison historia jest doskonałym pretekstem do opowiedzenia o życiu mieszkańców Harlemu w latach 20. XX wieku, czyli czasach intensywnego rozwoju tego miejsca (o czym za chwilę). Przybywają do Miasta (bo tak pisze o Harlemie Morrison – zawsze przez wielkie M) z różnych powodów. Ucieczka, miłość, rozczarowanie, przygoda życia, ciekawość, wyzwanie, praca. Przybywają i żyją w rytmie miasta – w iście jazzowym rytmie. I nie chodzi tylko o to, że jazz rozbrzmiewa na ulicach, że przed dźwiękami nie ma ucieczki, że kobiety na każdym rogu śpiewają o różnych aspektach życia, mężczyźni siedzą na parapetach i grają na trąbkach, a ulice zdają się zatracać w rytmicznym swingu.
Jazzowa jest tu narracja – często spontaniczna, ukazująca te same wydarzenia z perspektywy wielu postaci (z ich indywidualnymi ozdobnikami, „dźwiękami”, solowymi popisami). Jazzowe są również opisywane historie, bo łączą w sobie i smutek charakterystyczny dla bluesa, i nadzieję gospel, i radość ragtime, i jeszcze wiele innych emocji… A język powieści? W punkt oddaje charakter jazzu – muzyki ulicy. Jest bardzo wyrazisty, często dosadny i autentyczny, niekiedy balladowy, gawędziarski, plotkarski. Kwieciste opisy, ozdobne, czasem wręcz elegijne metafory, spontaniczne dygresje. Różnorodność na każdym kroku. Zresztą w jednym z wywiadów Morrison przyznaje, że sposób mówienia swoich bohaterów wzorowała na ludziach z krwi i kości – swoich rodzicach, wujkach, ciotkach, kuzynach, ludziach z klasy średniej, ludziach biednych, Afroamerykanach, potomkach niewolników. Wiele historii też jest życia wziętych, jak na przykład okoliczności śmierci Dorcas. Morrison zainspirowała się opisem jednej z prac fotografa Jamesa Van Der Zee, który stworzył kolekcję zdjęć pogrzebowych (projekt „Harlem Book of the Dead”).
Losy bohaterów „Jazzu” splatają się i przenikają. Są konsekwencją wcześniejszych wyborów, zbiegów okoliczności i życiowych doświadczeń – niestety często dramatycznych, traumatycznych, smutnych, innym razem tajemniczych, dziwacznych i nierealnych. A w tle przewija się wspomniana niby mimochodem historia Stanów Zjednoczonych: problemy Północy i Południa, niewolnictwo, relacje Czarnych z Białymi, wyzysk, pogromy, rasizm, walka o równe prawa.
Powieść tę czyta się naprawdę świetnie! Zresztą autorka jest znana z doskonałego warsztatu pisarskiego. Nie bez powodu została przecież laureatką Pulitzera oraz Nagrody Nobla. Nie bez powodu uchodzi za pierwszą damę amerykańskiej literatury. To niezwykle ciekawa postać, silna i wyjątkowa kobieta. Zaangażowana społecznie i politycznie. Autorka wielu znakomitych książek, m.in. „Umiłowana”, na podstawie której nakręcono film „Pokochać” z Oprah Winfrey w jednej z głównych ról, „Miłość”, „Skóra”, „Pieśń Salomonowa”. Mieszka w Nowym Jorku.
A jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej o Toni Morrison, zachęcam do obejrzenia dokumentalnego filmu BBC z 2015 r. „Toni Morrison Remembers”.
Harlem się budzi!
Zajmujący północną część Manhattanu Harlem, który obok nietuzinkowych postaci przedstawionych przez autorkę jest jednym z głównych bohaterów książki „Jazz”, w zamyśle miał być sypialnią dla białej amerykańskiej klasy średniej. Budowano coraz więcej mieszkań, domów, lokali na wynajem, aż w końcu okazało się, że jest ich po prostu za dużo. Właściciele nieruchomości wpadli w panikę. No cóż, wizja gigantycznych strat finansowych nie jest powodem do radości… Zaczęli więc desperacko szukać rozmaitych rozwiązań i wreszcie wpadli na pomysł, aby do dzielnicy ściągać czarnych obywateli USA.
Od 1900 roku coraz więcej Afroamerykanów z klasy średniej decydowało się na przeprowadzkę, a za nimi podążali inni, z różnych klas. Na wzrost liczby czarnoskórych mieszkańców Harlemu miała również wpływ tzw. wielka migracja – czarni obywatele Ameryki uciekali z konserwatywnego Południa na bardziej postępową Północ. Harlem stał się dla nich bardzo popularnym miejscem docelowym. Do lat 20. XX wieku przybyło ich tam ogromnie dużo.
I się zaczęło! Na dotychczas zdominowanym przez Białych Manhattanie zaczął się rozkwit kultury Czarnych. Najpierw nieśmiało, powoli, ale potem… Black Pride (czyli czarna duma) zagościła w Nowym Jorku na dobre. Okres ten, trwający od lat 20. do połowy lat 30. XX wieku, określa się mianem renesansu Harlemu (Harlem Renaissance). Rozkwit poezji i prozy (Claude McKay, Jean Toome, Langston Hughes), teatru (Paul Robeson), musicali (Josephine Baker), sztuk wizualnych (Aaron Douglas, nazywany ojcem czarnej sztuki amerykańskiej).
No i, oczywiście, niesamowity rozwój MUZYKI. Jazz – wiadomo! Swing – wiadomo! Często grany w barach i klubach nielegalnie sprzedających alkohol. To przecież czasy prohibicji! – wielu białych nowojorczyków szukało miejsc, w których mogliby wypić szklaneczkę whisky lub dwie szklaneczki…, właśnie tu, na Harlemie. Harlemskie ulice stały się symbolem niczym nieskrępowanej zabawy, ale także miejscem, w którym można było z bliska przyjrzeć się niezwykle energetycznej kulturze Afroamerykanów.
Życie nocne kwitło! Harlemskie lokale nocne święciły triumfy. Kto nie słyszał o Cotton Club, o którym Francis Ford Coppola nakręcił film? Jestem przekonana, że NY do mnie MOVIE kiedyś o nim opowie. Ja zaś dziś skupię się na innym miejscu, znajdującym się nieopodal.
Szczęśliwe stopy na Lenox Avenue
A mowa o The Savoy Ballroom. Lokal ten przyciągał jak magnez ludzi muzyki i tańca. Gangsterów oczywiście też… Historia zna mnóstwo przykładów związków świata artystycznego ze światem przestępczym. No cóż… Zresztą właścicielem tego taneczno-muzycznego przybytku był nie kto inny, ale właśnie gangster – Moe Paddon. Klub miał siedzibę przy Lenox Avenue, czyli tej samej ulicy, na której mieszkali Violet i Joe – bohaterowie książki „Jazz”.
Otwarty w najlepszych latach dla Harlemu, w 1926 roku, lokal zajmował dwupiętrowy budynek, który mieścił ogromną salę balową z lustrzanymi ścianami, podłogą wyłożoną wykładziną i z gigantycznym kryształowym żyrandolem. Tańczono tam non stop – za niewygórowaną cenę (50 centów w tygodniu i 75 centów w niedziele). Savoy był określany mianem domu szczęśliwych stóp. Każdego wieczoru parkiet zapełniał się miłośnikami tańca. Wśród gości krążyli fordanserzy w smokingach i eleganckie fordanserki, gotowi do nauczenia wszystkich chętnych prostych oraz bardziej skomplikowanych kroków tanecznych. Znakiem rozpoznawczym lokalu były regularne występy doskonałych tancerzy specjalizujących się w Lindy Hop. Zresztą grupa Whitey’s Lindy Hoppers, składająca się z tancerzy stawiających swoje pierwsze profesjonalne kroki w Savoy, występowała później w całej Ameryce, a także pojawiła się w kilku hollywoodzkich filmach.
W odróżnieniu od wspomnianego wyżej Cotton Club w Savoy nigdy nie dyskryminowano gości ze względu na kolor skóry (bo Cotton Club w zamyśle był lokalem dla Białych z występami Czarnych). Czarni tańczyli więc tu z Białymi, co w tamtych czasach wcale oczywiste nie było. Stosowano za to inne kryterium selekcji, a mianowicie taneczne umiejętności. Podobno kiedyś w klubie pojawił się niezwykle znany gwiazdor filmowy. Wieść szybko rozeszła się po parkiecie, a jedyna rzeczą, którą byli zainteresowani goście lokalu, było: „Czy on umie tańczyć?”.
Najlepsi tancerze gromadzili się w jednej części sali, niedaleko estrady, i popisywali się tam swoimi umiejętnościami. Ten wyjątkowy zakątek parkietu nosił miano „Cat’s Corner” – na cześć utalentowanych tanecznych „kotów”.
Był to klub, w którym muzyka nigdy nie przestawała grać. Zatrudniano tam na stałe dwa zespoły muzyczne – jeden zawsze czekał w gotowości, aż drugi skończy swój występ, zmęczy się albo z jakiegoś innego powodu nie będzie mógł kontynuować.
Ale nie samym tańcem żył Savoy. Był także miejscem, w którym odbywały się znakomite koncerty niezwykle znanych w tamtych czasach zespołów i wykonawców: Fess Williams, Chick Webb, Erskine Hawkins czy Al Cooper. Organizowano tam bardzo popularne tzw. bitwy zespołów (Big Band Music Battles). Nader chętnie występowali tam również Louise Armstrong, Duke Ellington czy Ella Fitzgerald.
Savoy zniknął z muzyczno-tanecznej mapy Harlemu 10 lipca 1958 r. Budynek zburzono, aby zrobić miejsce dla kompleksu budynków mieszkalnych Delano Village – dziś noszącego nazwę Savoy Park. 26 maja 2002 r. Frankie Manning i Norma Miller, tancerze z grupy Whitey’s Lindy Hoppers, odsłonili w miejscu istnienia klubu pamiątkową tablicę.