Dziecko Rosemary straszy w budynku Dakota

Kika dni temu minęło 50 lat od premiery najsłynniejszego chyba nowojorskiego filmu polskiego reżysera. Pomyślałam więc, że to doskonała okazja, by przypomnieć sobie i Wam ten wyjątkowy obraz. Przy okazji przetestowałam go na swojej nastoletniej córce, żeby sprawdzić, na ile w jej ocenie jest faktycznie wyjątkowy. Ale o tym za chwilę. Zapraszam na film „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego, który będzie też doskonałym pretekstem, żeby zabrać Was do jednego z najciekawszych budynków Nowego Jorku – The Dakota. Ale po kolei.

Dziecko Rosemary / Rosemary’s Baby (1968), reż. Roman Polański

Film legendarny, wyjątkowy, niezwykły, niezapomniany – tak najczęściej bywa określany amerykański debiut Romana Polańskiego. Widział go chyba każdy i każdy wysoko ocenia. Nie wszyscy jednak wiedzą, że powstał on na podstawie bardzo popularnej, choć nie bardzo wybitnej książki z gatunku horroru dla amerykańskiej klasy średniej. Autorem powieści jest Ira Levin, spod którego pióra wyszła także zekranizowana powieść „Żony ze Stepford”. Prawa do ekranizacji historii Rosemary, jeszcze zanim pojawiła się w księgarniach, wykupił William Castle – reżyser, który także nie tworzył filmów wybitnych i jest zaliczany do twórców horrorów klasy B. Nic więc nie zapowiadało, że na tej podstawie powstanie filmowe arcydzieło tamtych czasów. A jednak.

Pierwszy doskonały ruch w tym kierunku wykonało studio filmowe Paramount, które dostrzegło potencjał historii i postawiło warunek, że film powstanie, o ile William Castle zrezygnuje z jego reżyserii. Na pocieszenie powierzono mu rolę producenta tego projektu.

Skąd się zatem wziął Roman Polański? To także decyzja studia Paramount. Chwilę wcześniej, w 1965, miał premierę film „Wstręt” („Repulsion”). Był to europejski debiut Polańskiego, doskonale przyjęty zarówno przez publiczność, jak i krytyków. Nastrój tego obrazu doskonale pasował do tego, co amerykańscy producenci z Paramount chcieli uzyskać w „Dziecku Rosemary”, stąd propozycja dla polskiego reżysera.

Kolejne doskonałe posunięcie to zaangażowanie do projektu Mii Farrow. Sam Polański widział w roli Rosemary swoją żonę Sharon Tate, ewentualnie Tuesday Weld, która w 1965 doskonale zagrała w „Cincinnati Kid”. Ale tu znów ostateczną i jak się miało okazać doskonałą decyzję podjęli producenci ze studia Paramount, którzy naciskali na Polańskiego, by rolę tę powierzył właśnie Mii Farrow. Znana z serialu „Peyton Place”, ale jeszcze przed debiutem na wielkim ekranie, była zupełnie inna niż jej książkowa bohaterka. Rosemary, jaką przedstawił Ira Levin, to bowiem typowa przedstawicielka amerykańskiej klasy średniej, kobieta z krwi i kości. Mia Farrow nadała zaś swojej bohaterce niezwykle wrażliwego, zmysłowo-dziecięcego i neurotycznego charakteru. I to, jak się okazało, był doskonały wybór.

Mia Farrow, źródło: kadr z filmu

Do roli męża Rosemary, Guya Woodhouse’a, brano pod uwagę wiele największych nazwisk. Początkowo miała ona trafić do Roberta Redforda, który się na nią jednak nie zdecydował. Z kolei Jack Nicholson brał udział w castingu i został odrzucony. Ostatecznie rola przypadła Johnowi Cassavetesowi. Czy to dobrze? Nie wiem. Mi w tej odsłonie podobał się tak sobie. A wziąwszy pod uwagę, jak dobry jest Jack Nicholson w „Lśnieniu” czy mniej znanym i cenionym, ale ze świetną kreacją „Wilku”, myślę, że to właśnie Nicholson byłby idealnym partnerem dla Mii Farrow.

Ostatnim, ale w mojej ocenie najważniejszym wyborem, jakiego dokonali twórcy, było powierzenie Krzysztofowi Komedzie oprawy muzycznej filmu. Polański z Komedą doskonale się znali, wielokrotnie już wcześniej razem pracowali, choćby przy filmie „Nóż w wodzie”, więc współpraca przebiegała bardzo dobrze. Efekt jest doskonały. Każdy miłośnik kina kojarzy główny motyw muzyczny nucony przez Mię Farrow na początku filmu. I z perspektywy czasu to muzyka najlepiej się broni. To właśnie te niepokojące dźwięki skomponowane przez wybitnego polskiego muzyka wzbudzają największe emocje i strach.

Po latach, zupełnie niezależnie od siebie, powstały sequele „Dziecka Rosemary” – filmowy (1976) i książkowy (1997). Żaden z nich jednak nie odniósł sukcesu na miarę pierwowzoru.

Na koniec kilka mniej lub bardziej poważnych anegdot:

Pierwsza, obyczajowa: w czasie kręcenia filmu Mia Farrow była żoną samego Franka Sinatry! A w zasadzie była na początku, bo po premierze już nie. Papiery rozwodowe podpisywała podobno na planie filmowym.

Kolejna, fryzjerska, także związana z Mią Farrow: przez lata krążyły legendy o pięknej, bardzo nowatorskiej fryzurze głównej bohaterki. Jej autorem miał być słynny fryzjer, a później twórca marki kosmetyków, Vidal Sassoon. Sama Mia Farrow zaprzeczyła tym pogłoskom. W 2012 roku na twitterze napisała, że sama fryzura powstała dwa lata wcześniej, jeszcze na potrzeby serialu, w którym występowała. A Vidal Sassoon, owszem, zajmował się jej włosami w czasie kręcenia filmu, ale tylko odświeżył jej fryzurę. W pierwszych scenach, gdy poznajemy Rosemary, ma ona nieco dłuższe włosy – Mia zakładała wtedy perukę.

I ostatnia, mrożąca krew w żyłach: film, ze względu na tematykę, jaką porusza, przez wielu jest uważany za… przeklęty. Mają tego dowodzić dwa dramatyczne wydarzenia, które wyznawcy tej teorii wiążą właśnie z tym dziełem. Po pierwsze, rok po premierze żona Romana Polańskiego została brutalnie zamordowana, a po drugie – w budynku, w którym kręcono zdjęcia, a o którym zaraz opowiem więcej, zastrzelono Johna Lennona.

Wziąwszy jednak pod uwagę statystki morderstw dokonywanych w Nowym Jorku w latach 70. i 80., teorię tę trudno traktować poważnie.

Czy film skutecznie broni się 50 lat później? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Większość elementów jest faktycznie doskonała: świetny scenariusz, genialna Mia Farrow, ukochane przeze mnie miasto, fantastyczna muzyka. Ale oglądając ten film kilka tygodni temu, trochę kręciłam się w kinowym fotelu, trochę ziewałam, a moja trzynastoletnia córka powiedziała, że niby dobry, ale „Stranger Things” jednak dużo skuteczniej wbija w fotel. I nie mogę odmówić jej racji.

Ale mimo wszystko wpisuję „Dziecko Rosemary” jako pozycję obowiązkową dla wszystkich, którzy kochają filmowy Nowy Jork.

To teraz już najwyższa pora, żeby o tym Nowym Jorku, przy okazji tego filmu, trochę opowiedzieć. Możemy tam zobaczyć i Piątą Aleję, i salon Tiffanny’ego, i budynek Time&Life przy 50. ulicy. Ale ja chcę napisać o miejscu, w którym teoretycznie toczy się cała akcja filmu, choć tak naprawdę zdjęcia kręcono w studio filmowym. Poznajcie Dakotę.

Dakota Building

Przez lata nowojorska, wielorodzinna wysoka zabudowa, określana jako tenements, kojarzyła się z brudnymi, przeludnionymi budynkami, często bez okien i kanalizacji, będącymi siedliskiem cholery, zamieszkiwanymi przez najuboższych mieszkańców metropolii. Bogaci nowojorczycy mieszkali w pięknych domach na obrzeżach miasta. Ale Nowy Jork chciał zerwać z takim wizerunkiem bloków. Pierwsze budynki mieszkalne nowego typu powstawały w latach 70. XIX wieku. I były zupełnie inne. Już zelektryfikowane, często także z telefonem i lodówką, miały być doskonałą alternatywą dla rezydencji pod miastem. Jednym z pierwszych była właśnie Dakota.

Budynek Dakota dziś, źródło: stefenturner.com

 

Została wybudowana na początku lat 80. XIX wieku, w stylu niemieckiego renesansu. Zaprojektowano ją w pracowni architektonicznej Henry’ego Janewaya Hardenbergha, która to pracownia odpowiada także za inny bardzo znany nowojorski budynek – Hotel Plaza. A projekt zlecił i sfinansował Edward Clark z firmy Singer Sewing Machine Company – tak, tak, tej od znanych dziś wszystkim maszyn do szycia Singera.

Geneza nazwy nieruchomości nie jest do końca jasna. Dwie teorie, z którymi się spotkałam, wskazują, że chodzi o położony na północy USA stan Dakota. Wyjaśnienia tego nawiązania są jednak całkowicie odmienne. Raz wskazuje się na lokalizację budynku, który powstał w bardzo wówczas oddalonej od centrum Manhattanu części miasta – Upper East Side, co wzbudzało skojarzenia z odległością stanu Dakota. Innym razem, i to wyjaśnienie do mnie mówi, powoływano się na bogactwo stanu Dakota – to właśnie wówczas odkryto tam złoża złota. A budynek, w zamyśle jego twórców, miał się kojarzyć właśnie z dobrobytem.

I nie tylko nazwa świadczyła o wyjątkowości tego miejsca, ale przede wszystko to, z jakim rozmachem zostało ono zaprojektowane. Nowością w Nowym Jorku były okna mieszkań wychodzące na dwie strony – na miasto i na wewnętrzne patio. Budynek miał własne zasilanie elektryczne, centralne ogrzewanie i windy. Przypominam, że był rok 1884! Do dyspozycji mieszkańców oddano także jadalnię na parterze, bawialnię na najwyższym piętrze oraz piękny ogród, boisko do gry w krykieta i kort tenisowy na zewnątrz budynku. W budynku znajdowało się początkowo 65 apartamentów obejmujących od 4 do 20 pokoi.

I udało się. Budynek wynajęto w całości, zanim jeszcze został oddany do użytku. I tak jest do dziś. Apartamentów jest więcej, bo zrezygnowano z bawialni i jadalni – zamieniono je w dodatkowe mieszkania. Także chętnych do zamieszkania jest więcej. Wielu, nawet bardzo znanych, nowojorczyków zostaje odesłanych z kwitkiem. Do szczęściarzy, którym zarządca budynku udzielił zgody na zamieszkanie w tym miejscu, należeli między innymi:

  • Andrew Carnegie, nowojorski milioner, który ufundował salę koncertową Carnegie Hall, o której już na blogu pisałam.
  • Leonard Bernstein – słynny kompozytor i dyrygent, wieloletni dyrektor muzyczny Nowojorskich Filharmoników, a miłośnikom kina znany przede wszystkim z fantastycznej ścieżki dźwiękowej do „West Side Story”.
  • John Lennon – którego nie musimy przedstawiać. Były Beatles po powrocie do Nowego Jorku tu właśnie zamieszkał w 1975 roku. Niestety tu także zginął – śmiertelnie postrzelony przez szaleńca. Yoko Ono, wdowa po Johnie Lennonie, mieszka w Dakocie do dziś.

Lista tych, którzy mieli szczęście mieszkać w tym wyjątkowym miejscu, jest oczywiście dłuższa. Ale jeszcze dłuższa jest lista nazwisk odrzuconych, jak chociażby: Melanie Griffith, Antonio Banderas, Cher, Tea Leoni oraz, co jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe, muzyczny nowojorski guru – Billy Joel.

Musicie przyznać, że to niezwykły symbol Nowego Jorku. Niestety ani turyści, ani zwykli nowojorczycy nie mają do niego dostępu. To pewnie dodatkowo podgrzewa atmosferę i prowokuje do tworzenia coraz to nowych miejskich legend, choćby o tym, że to budynek przeklęty, a duch Johna Lennona nadal krąży po jego korytarzach. I chyba właśnie tę aurę tajemniczości chcieli wykorzystać producenci serialu „Riverdale”, kiedy w scenariuszu zamieścili informację, że trójka głównych bohaterów Hermiona, Hiram i Veronica, zanim przeprowadzili się do tytułowego Riverdale, mieszkali właśnie w Dakocie.

Vanity Fair w 2013 przygotowało krótki materiał filmowy na temat tego wyjątkowego budynku.

I to by było na tyle. Mam nadzieję, ze nie muszę Was już namawiać, by przy kolejnej wizycie w Nowym Jorku wybrać się na róg 72. ulicy i Central Park West i choć trochę poczuć niezwykłą atmosferę Dakoty.