12 gniewnych ludzi z widokiem na Woolworth Building
Po dłuższej przerwie wracam do mojego ulubionego nowojorskiego reżysera – Sidneya Lumeta. I wracam w wielkim stylu. Opowiem o jednym z moich ulubionych filmów i o jednym z najpiękniejszych nowojorskich budynków. Zapraszam na seans „12 gniewnych ludzi” i wycieczkę po Woolworth Building.
12 Gniewnych Ludzi / 12 Angry Man (1957), reż. Sidney Lumet
Dziś będzie długo – bo Sidney Lumet to jeden z moich ulubionych reżyserów, a jego debiut reżyserski, czyli film „12 gniewnych ludzi”, to jeden z najbardziej cenionych przeze mnie filmów.
Lubię filmy bez fajerwerków, gdzie wszystkie emocje udaje się przekazać za pomocą podstawowych filmowych narzędzi: dobrego dialogu, uważnej kamery i doskonałego aktorstwa. „12 gniewnych ludzi” jest dowodem na to, że można. Mimo że od lat powstawały już filmy w kolorze, ten jest czarno-biały. Cała akcja, z wyjątkiem 3 minut, rozgrywa się w jednym pomieszczeniu. Wszystko oprawione bardzo oszczędną muzyka. A i tak film ogląda się z zapartym tchem.
Sidneya Lumeta kocham za to, jak precyzyjnie i systemowo podchodzi do reżyserii. Jak sam wspomina w świetnej książce „Making Movies” / „Praca nad filmem” zawsze zaczyna od odpowiedzi na pytanie, o czym jest dany film. Następnie, zanim zacznie kręcić, pracuje z aktorami nad scenariuszem. Przeprowadza wielogodzinne próby, by każdy z nich dokładnie poznał swoją postać i zrozumiał jej intencje. Tę technikę wyniósł z teatru, bo, o czym pewnie nie wszyscy wiedzą, jako dziecko był aktorem. Początkowo teatralnym, później filmowym. Podobną technikę stosował także jako producent programów telewizyjnych.
Przy „12 gniewnych ludziach” całodzienne próby scenariuszowe trwały dwa tygodnie. W efekcie aktorzy nie tylko mieli szansę zrozumieć postacie, ale także poczuć atmosferę obrad ławników, którzy przez wiele godzin odcięci od świata decydują o życiu oskarżonego. Po zakończeniu prób ekipa była na tyle przygotowana, że zdjęcia udało się ukończyć w ciągu 19 dni!
Film jest kinową wersją telewizyjnego dramatu autorstwa Reginalda Rosa, który pokazała w 1954 roku słynna nowojorska CBS. Co ciekawe inspiracją były osobiste doświadczenia autora z udziału w obradach ławników w sprawie o zabójstwo. Sztuka bardzo spodobała się Henry’emu Fondzie, który miał ogromna ochotę, aby na jej podstawie zrealizować wersję kinową. Niestety nie udało mu się znaleźć żadnego producenta, więc w akcie desperacji sam podjął się tego zadania. Z sukcesem, choć sam zainteresowany szczerze tej pracy nie lubił i już nigdy więcej nie zdecydował się na udział w filmie w tym charakterze.
Fabuła filmu jest dość prosta, przedstawia obrady ławników, którzy mają zadecydować o wyroku dla 18-letniego mężczyzny podejrzanego o zabójstwo ojca. W filmie pominięto sam proces, mowy oskarżycieli i adwokatów, przesłuchania świadków czy samego oskarżonego. Widz ma więc dostęp jedynie do wypowiedzi ławników. Dodatkowo nie zna ich imion, identyfikuje ich jedynie po numerach, a ich sytuację życiową poznaje powoli, w toku toczących się rozmów. Co więcej, do końca filmu, a nawet po jego zakończeniu nie wie, czy oskarżony był winny, zna jedynie decyzję ławy przysięgłych. Dzięki temu prostemu zabiegowi my jako widzowie, którzy lubimy wiedzieć więcej i szybciej odczuwamy pewien niepokój, poruszamy się po omacku, a brak tej wiedzy trochę nas uwiera. I dobrze.
Kolejnym niezwykle skutecznie budującym nastrój filmu i znów niebywale prostym zabiegiem jest praca kamery i montaż. Jak wspominał sam Sidney Lumet: „Jednym z najważniejszych dramaturgicznych elementów było dla mnie poczucie uwięzienia, jakiego musieli doświadczać ludzie w tym pomieszczeniu. Od razu więc pojawił się pomysł ‘obiektywowej fabuły’. Chciałem, aby wraz z rozwojem akcji pomieszczenie wydawało się coraz mniejsze. Oznaczało to, że stopniowo przechodziłem do dłuższych obiektywów. W dodatku pierwszą część filmu nakręciłem kamerą w pozycji lekko ponad poziomem oczu aktorów, a ostatnią poniżej poziomu oczu. W ten sposób pod koniec filmu zaczęliśmy pokazywać sufit. Nie tylko ściany zbliżały się do kamery, ale również sufit. Poczucie narastającej klaustrofobii przyczyniło się do wzrostu napięcia w ostatniej części filmu”.
Początkowe ujęcia są długie, często trwają ponad minutę. Z czasem, kiedy temperatura dyskusji między ławnikami narasta, jest znacznie więcej cięć, a ujęcia znacznie krótsze, co doskonale oddaje gorącą atmosferę debaty ławy przysięgłych.
Kolejnym niebywale prostym pomysłem na podgrzanie atmosfery obrad jest… pogoda. Mimo że film prawie w całości został nakręcony w zamkniętym pomieszczeniu, z dialogów dowiadujemy się, że to najgorętszy dzień tego lata. Bohaterowie zdejmują marynarki, są spoceni i zmęczeni. W połowie filmu, gdy dyskusja jest już rozpalona, za oknem słychać burzę. A finał filmu przynosi uspokojenie pogody, a po burzy upał odpuszcza.
A dlaczego ja tak bardzo cenię ten film? Bo daje doskonałe świadectwo amerykańskiego społeczeństwa. W ciągu 95 minut na kilku metrach kwadratowych udało się zdiagnozować wiele problemów, z jakimi zmagała się Ameryka w latach 50, a w niektórych aspektach zmaga się nawet dziś.
Po pierwsze – sądownictwo. Najważniejszą zasadą systemu jest domniemanie niewinności, w filmie zaciekle bronione przez Henry’ego Fondę. Niestety większość ławników ma już wyrobione zdanie i nie ma ochoty tracić czasu na rozmowę i rzeczowe argumenty. Ostatecznie większość z nich zmuszona jest do rewizji swoich poglądów, bo ich argumenty nie wytrzymują próby dowodu winy ponad wszelką wątpliwość. Ale żeby ta podstawowa zasada została zrealizowana, konieczny jest przynajmniej jeden uważny ławnik. Widz zostaje ze świadomością, że gdyby go zabrakło, być może niewinny człowiek zostałby skazany na śmierć.
Po drugie – uprzedzenia. Związane zarówno z pochodzeniem, jak i wychowaniem. Oskarżony wychowywał się w nowojorskich slumsach, a dodatkowo ma niejasne, choć w ocenie niektórych od razu niewłaściwe, pochodzenie. Być może włoskie, południowoamerykańskie lub afrykańskie. My tego nie wiemy, ławnicy także nie, ale część z nich uważa, że to wystarczający powód, by go skazać. To stawia pod dużym znakiem zapytania sprawiedliwość tego systemu.
Po trzecie i dla mnie najciekawsze – prawa obywatelskie. W ławie zasiadają jedynie biali mężczyźni. Zaskakujący jest fakt, że Afroamerykanie mogli być i bywali ławnikami jeszcze w XIX wieku. Gwarantowały to im 14. i 15. poprawka do amerykańskiej konstytucji. Były Stany, w których stanowili oni wówczas nawet 1/3 składu ławy przysięgłych. Podobnie było z kobietami, którym prawa wyborcze, a wraz z nimi pośrednio także prawo do uczestniczenia w procesach sądowych dała 19. poprawka do konstytucji, przyjęta w 1920 roku. Z czasem jednak udział obu tych grup został mocno ograniczony, żeby nie powiedzieć wykluczony. Nie formalnie, ale przy zastosowaniu różnych prawnych wybiegów, np. możliwości wykluczenia ze składu bez podania przyczyny lub konieczności wcześniejszej rejestracji (czego biali mężczyźni nie musieli robić). Dziś na szczęście większość tych praktyk została ukrócona i składy ław przysięgłych są już bardziej zróżnicowane.
Jak widzicie jest to film naprawdę wyjątkowy. Ale mimo że dziś oceniany jest jako jeden z najważniejszych filmów wszechczasów, nie odniósł jednak dużego komercyjnego sukcesu. W dniu premiery, w słynnym nowojorskim Capitol Theater, który mógł pomieścić nawet 4000 widzów, udało się zapełnić jedynie kilka pierwszych rzędów. Większą popularność przyniosły mu emisje w telewizji.
Za to krytykom i ludziom związanym z branżą filmową podobał się bardzo. Film otrzymał 3 najważniejsze nominacje do Oskarów: dla najlepszego filmu, za reżyserię oraz za scenariusz adaptowany. I niestety wszystkie trzy statuetki przegrał z obrazem „Most na rzece Kwai” – filmem świetnym, ale nieporównanie mniej ważnym dla kinematografii światowej. Na szczęście dzieło Lumeta doceniło jury festiwalu w Berlinie i przyznało mu nagrodę główną.
Woolworth Building
Pretekst, żeby opowiedzieć Wam o tym niezwykłym budynku, jest taki sobie. Prawie cały film był nagrany w studio filmowym, na zewnątrz nakręcono tylko jedną krótką, 3-minutową scenę. I widzimy w niej bynajmniej nie Woolworth Building, a siedzibę sądu County Supreme Court. O bohaterze naszego dzisiejszego wpisu jedynie słyszymy:
I mimo że jest kilka filmów w których możemy ten budynek faktycznie zobaczyć na ekranie („Zaczarowana”, „Cloverfield”, a przede wszystkim „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”), wybrałam „12 gniewnych ludzi”, bo o tak doskonałym budynku najlepiej opowiadać przy okazji doskonałego filmu.
Początki nowojorskich wieżowców
Przez wiele lat najwyższym budynkiem Nowego Jorku był słynny, zlokalizowany przy Wall Street, Kościół Świętej Trójcy. Wszystko się zmieniło pod koniec XIX wieku, gdy zaczęto produkować stal na masową skalę, a przede wszystkim gdy Elisha Otis – właśnie w Nowym Jorku – wynalazł bezpieczną windę! Od tego momentu rozpoczął się swoisty wyścig na budowę najwyższego wieżowca. O jednym z etapów tego wyścigu opowiedziałam przy okazji Chrysler Building – tutaj. A dziś skupię się na początkach tego wyjątkowego współzawodnictwa.
Pierwszym nowojorskim wieżowcem był wybudowany w 1890 roku New York World Building. Ten ponad 100-metrowy budynek należał do Magnata prasowego Josepha Pulitzera. Niedługo później powstał 119-metrowy Park Row Building, który do dziś można podziwiać w Nowym Jorku. Kolejna bardzo ważna inwestycja to Singer Building z 1908 roku, który liczył już 187 metrów i był siedzibą producenta znanych na całym świecie maszyn do szycia. Rok później, w 1909, oddano do użytku kolejny piękny budynek – Metropolitan Life Insurance Company Tower, mierzący 213 metrów, z charakterystyczną wieżą zegarową. Szczególnie te dwa ostatnie podsyciły ambicje naszego dzisiejszego bohatera Franka W. Woolwortha.
Frank W. Woolworth
Ten urodzony na północy stanu Nowy Jork przedsiębiorca, był synem rolników uprawiających ziemniaki. Chciał urwać się z gospodarstwa i w wieku 20 lat zatrudnił się w lokalnym sklepie. Był marnym sprzedawcą, ale uważnym obserwatorem. Zauważył, że klienci najbardziej lubią stoiska samoobsługowe, na których znajdowały się przecenione towary. Tak powstał w jego głowie pomysł na 5- i 10-centowe sklepy. Model biznesowy był już wcześniej znany, choć w nieco innej formule – nie jako oddzielny sklep, a bardziej jako jedno ze stoisk w domach handlowych. To Woolworth jako pierwszy zaryzykował utworzenie sieci sklepów specjalizujących się w sprzedaży bardzo tanich, a potrzebnych przedmiotów. Jako 24-latek pożyczył od swojego ówczesnego szefa 300 dolarów i otworzył swój pierwszy sklep w Utica. Bez sukcesu, sklep chwilę później zbankrutował. Ale otwarty już rok później drugi punkt w Lancaser odniósł ogromny sukces. Kolejne – różnie, część upadała, część radziła sobie bardzo dobrze. A Woolworth wyciągał wnioski i po jakimś czasie dokładnie wiedział, w jakiej lokalizacji ma szanse na sukces. W 1910 roku, ponad 30 lat od otwarcia pierwszego sklepu, stworzył już sieć liczącą blisko 300 punktów, w tym kilka w najbardziej prestiżowych miejscach Nowego Jorku, przy 5. Alei, a kilka także w Wielkiej Brytanii. Miał już więc także duże pieniądze, ogromne ambicje i świetny pomysł.
Ale po kolei. Jak wspomniałam wcześniej, Woolworth w początkach swojej handlowej kariery był marnym sprzedawcą, ale za to, jak się okazało – doskonałym kupcem. Potrafił wynajdować bardzo tanie artykuły, które stawały się hitami sprzedaży. Z czasem zaczęto wysyłać go „na zakupy” do Europy. A tam, oprócz prowadzenia negocjacji handlowych, oglądał miasta, w których zachwyciła go zupełnie odmienna od amerykańskiej architektura. Szczególnie podobały mu się siedziba paryskiej opery – Palais Garnier oraz budynek parlamentu w Londynie.
Gdy więc na początku XX wieku miał już spory majątek i myślał o nowej siedzibie dla swojej firmy, zdecydował się na własną inwestycje. A że był ambitnym człowiekiem, włączył się do walki o najwyższy budynek świata. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego poprzednicy zbudowali znacznie więcej niż nowe siedziby dla swoich firm. Zbudowali pomniki, które miał na długie lata stanowić symbol jakości ich towarów i ich nazwiska. I Woolworth chciał dla siebie tego samego.
Sky is the limit
Do projektu zatrudnił cenionego już wówczas w Nowym Jorku architekta Cassa Gilberta (który zaprojektował m.in piękny budynek Urzędu Celnego, w którym dziś znajduje się National Museum of the American Indian). Ich pierwsze spotkanie miało miejsce w 1910 roku i jeszcze w tym samym roku ruszyła budowa. Woolworth doskonale wiedział, jak wzbudzić zainteresowanie swoją inwestycją. Od początku budowy zatrudnił profesjonalnego fotografa, który miał udokumentować cały proces. To dzięki zdjęciom Irvinga Underhilla możemy dziś przyjrzeć się procesowi budowy tego wyjątkowego budynku.
Budowę ukończono w rekordowym czasie. Uroczyste otwarcie budynku miało miejsce w 24 kwietnia 1913. Prezydent Woodrow Willson jednym przyciskiem z Białego Domu zapalił wszystkie wewnętrzne i zewnętrzne światła budynku.
Jak donosił „New York Times” w wydaniu z 25 kwietnia, w bankiecie z okazji uroczystego otwarcia, budynku uczestniczyło 900 osób, ważnych osobistości świata polityki, biznesu i kultury. W swoim przemówieniu Frank W. Woolworth pięknie dziękował swoim pierwszym pracodawcom – firmie „Moore and Smith”, dzięki którym poznał pierwsze i najważniejsze zasady biznesu.
Katedra Biznesu / The Cathedral of Commerce
Bardzo szybko nieruchomość ta zyskała przydomek Katedry Biznesu. I słusznie. Główne lobby budynku naprawdę wygląda jak wnętrze katedry. Na architekturze znam się mało, więc oceńcie sami:
Dodatkowo na półpiętrze pod sklepieniem znajdują się ewidentnie – w mojej ocenie – nawiązujące do malarstwa sakralnego freski: Labor / Praca i Commerce / Handel.
W lobby znaleźć można mnóstwo posążków i figurek, bynajmniej nie świętych. Mamy postać samego Franka W. Woolworth’a, liczącego monety, a także Cassa Gilberta z makietą budynku w dłoniach.
A sam budynek w zasadzie od początku był ogromnym komercyjnym sukcesem. Na swoje potrzeby firma Woolworth zajmowała jedynie 1,5 pietra, pozostałe powierzchnie udało się bardzo szybko wynająć. Najważniejszym najemcą przez wiele lat pozostawał Irving National Exchange Bank – bank, w którym Frank Woolworth założył swój pierwszy rachunek. Sporo pięter przez wiele lat wynajmował też Wydział Prawa słynnego Fordham University. Co ciekawe mieściło się w tym budynku kilka studiów nagraniowych, w tym najsłynniejsze Columbia Records. W tym właśnie miejscu powstały albumy słynnego zespołu z Nowego Orelanu – Original Dixieland Jazz Band. Te nagrania otworzyły muzyce jazzowej drzwi do ogromnej popularności i dały początek trwającej latach 20. i 30. Jazz Age.
Teraz ten komercyjny charakter nabrał innego znaczenia. W 2012 roku nowojorska firma developerska kupiła 30 najwyższych pięter budynku i zamieniła je na niebywale luksusowe apartamenty. Dziś większość z nich jest już sprzedana, ale zostało jeszcze pięć. Ceny chyba nawet nowojorczyków przyprawiają o zawrót głowy – najmniejsze lokale kosztują ok. 4 mln dolarów, największe – ponad 20. Najdroższy, już sprzedany apartament miał cenę wywoławczą 110 mln USD. Kto bogatemu zabroni.
Dobra wiadomość jest taka, że aby zobaczyć przynajmniej część tego niezwykłego budynku, wystarczy 20 dolarów. Od 2014 roku Woolworth Building można zwiedzać z przewodnikiem. Dostępne są trzy rodzaje wycieczek: od 30 do 90 minut, a szczegóły znajdziecie pod adresem: https://woolworthtours.com/